sobota, 28 lipca 2012

Siedem tłustych lat w słońcu i na wozie

Raz na wozie, raz pod wozem. Czasem słońce, czasem deszcz. Po siedmiu latach tłustych, przychodzi siedem chudych. Przysłów o tym, że sukces i niepowodzenie to naturalnie następujące po sobie zjawiska, z którymi człowiek- z równym powodzeniem- powinien sobie radzić, jest wiele. Jeśli prawdą, poza tym, co głoszą przysłowia, jest też to, że są one mądrością narodu, to nasuwają się dwa wnioski. Albo nie jesteśmy mądrym narodem- co z miejsca odrzucam, bo w kwestiach zasadniczych pozostaję patriotką, mimo że na co dzień prywatna lista skarg i zażaleń sięga ulicy Wiejskiej, albo przysłowia się po prostu wyczerpały. Tak jak kończy się żywotność np. baterii, tak i przysłowiowy żywot dobiega kiedyś końca.
Nie sugeruję konieczności zaaplikowania przysłów w codziennej mowie. Kiedy przypomnę sobie o czymś po fakcie, nie oznajmiam, że musztarda po obiedzie, opisuję raczej siebie jakimś mało pochlebnym epitetem, bezlitośnie ganiąc się za swoje zachowanie. Zaznaczam jednak to, że mam wrażenie, iż nie bez powodu ktoś kiedyś wymyślił te niezliczone przysłowia, powiedzenia, sentencje i maksymy. Nie wpadł też pewnie na pomysł ich stworzenia przypadkowo.

Weźmy na warsztat przysłowia o sukcesie i niepowodzeniu, bo temu poświęcony będzie tekst. Ludzie sukcesu powiedzą pewnie, że wymyślił je ktoś sfrustrowany własnym niepowodzeniem. Ci cierpiący na sukces w zbyt małej dawce będą pluli sobie w brodę, że urodzili się pod złą gwiazdą i szczęście omija ich szerokim łukiem, mimo że mądre przysłowia zapewniają, że prędzej czy później powinno się pojawić. Myśl o napisaniu posta poświęconego temu tematowi przyszła sama. Wielu wokół mnie wpisuje się w filozofię życia dla sukcesu. Jest niezbędny-  zawsze, wszędzie, w każdej dziedzinie. I czy mnie to dziwi? I tak, i nie. Sukces jest potrzebny, do niego wszyscy dążymy, każdy chce go osiągnąć, każdy chce usłyszeć, że na coś zapracował, doszedł do czegoś swoją pracą i tak dalej. Nie możemy się na siłę czepiać –po prostu sukces to ogólnie zjawisko przydatne i całkiem ,,sympatyczne". Ale  już presja, by towarzyszył nam nieustająco, najlepiej od przedszkola, gdzie sukcesem może być na przykład opanowanie umiejętności przegryzienia przypominających zarówno w wyglądzie jak i w zapachu podeszwę starego kapcia bitek wołowych, aż do późnej starości, gdzie skalę sukcesu wyznacza wiek wyposażenia się w sztuczną szczękę i krem do protez, wcale nie jest taka dobra.

Sukces może być  motorem napędowym do działania dla tych najambitniejszych, najwytrwalszych, takich, o których powiemy, że gdy wyrzucają ich drzwiami, wracają oknem. Ich poziom własnej mobilizacji, podobnie jak chęć osiągnięcia czegoś, co w danej chwili definiują jako sukces, jest tak duży, że właściwie powodzenie murowane. Ale ci słabsi psychicznie, którzy a i owszem- chcieliby osiągnąć to i owo, ale po swojemu, powoli, bez pośpiechu, bez presji, świadomie i niejako naturalnie wraz z biegiem czasu-oni mogą w czasach sukcesu popaść w niełaskę.

Jestem na tym punkcie przeczulona. W dyskusjach o sukcesie posługuję się od kilku lat własnym przykładem, angażując  się emocjonalnie za każdym razem w tym samym stopniu. Gdybym była dziennikarzem, takiego przykładu w tekście nie mogłabym przywołać, bo obnażyłby on brak dziennikarskiej obiektywności z mojej strony. Na moje nieszczęście dziennikarzem nie zostałam, przykład więc przywołuję. Kilka lat temu przytrafiła mi się dziwna sytuacja. Aby ominąć wątki biograficznę, skrócę opowieść do trzech zasadniczych faktów. Fakt 1-ważyły się losy mojej przyszłości. Fakt 2- nikt poza mną nie brał pod uwagę niepowodzenia. Fakt 3- próba nie powiodła się, wyszło dokładnie odwrotnie niż wszyscy się spodziewali. Historia raczej standardowa, pewnie każdy przechodził kiedyś coś podobnego. Co było najdziwniejsze to fakt, że gdyby nie wielu zadających kłopotliwe pytania, zmuszające mnie do rozważania tej samej sprawy po raz enty, problem zniknąłby i to dość szybko. Sytuacja należała do grona tych trudno rozwiązywalnych, takich, na które nie ma remedium. Według przysłowia mądra Polka po szkodzie i czas leczy rany, pewnie tak by się stało i w moim przypadku. Ileż to jednak razy nie zostałam zapytana znaczącym tonem - co dalej? Ileż to razy nie unikano mojego wzroku, zupełnie tak, jakbym wraz z niepowodzeniem nabyła zdolność zabijania wzrokiem lub też tak jakby brak sukcesu był powodem do wstydu? Ileż to razy przekonywałam, że z mojej perspektywy ( oczywiście po jakimś czasie) nic się nie stało, że sobie poradzę i – tu również za przysłowiem- co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Odnosiłam wrażenie, że dla wielu mniejszą sensacją byłaby moja choroba niż mój brak sukcesu. Inni pogodzili się z nim chyba trudniej niż ja sama. Mało kto przekonywał mnie, że chwilowy brak szczęścia- o ile dam z siebie chociaż trochę- mogę z powodzeniem zamienić na odporność na przyszłość. A tak się właśnie stało.

Chciałabym nie ulec presji sukcesu. Osiągnąć taki, jaki sobie wymarzę, a nie taki, jaki wyznaczy za standard środowisko, w którym się znajdę. Od pewnych zobowiązań i wymagań nie da się odejść- chyba że chcemy zostać bezrobotni. Na pewno trzeba więc się starać, rezygnacja nie jest lepszym rozwiązaniem. Nie wierzę, że da się pokierować swoim życiem tak, że ominą nas złe doświadczenia. Że nigdy nie wydarzy się nic, co nas zmieni, co nami wstrząśnie, z czym ciężko będzie sobie poradzić, zrozumieć. Sukces nie jest nam niezbędny tak jak powietrze czy woda. Jest potrzebny, ale nie da się go wsadzić w kieszeń i nosić zawsze przy sobie. Nie musi towarzyszyć nam codziennie. Co więcej- jeśli na chwilę od nas odjedzie, niespodziewanie wróci z pełnymi walizkami. Prędzej czy później. Jeśli więc przysłowiowy wóz nie jest nawet w zasięgu Twojego wzroku lub zdyszany ciągle za nim biegniesz, cały czas masz szansę na niego wsiąść i wybrać się w długą podróż. Jak na współczesne warunki podróż wozem wydaję się być raczej mało komfortowa, ale czy ktoś odważyłby się nie spróbować? 

Starsza A.



Źródło: 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz