środa, 25 lipca 2012

Czym jest uśmiech?

Popadłam w lingwistyczną bezradność. Raz po raz wstaję od komputera - to po herbatę, kawę, paluszki, po telefon, siadam znów, przywołuję na twarz uśmiech. No i nic. A o uśmiechu chciałam pisać.

Zewsząd jestem bombardowana przymusem bycia szczęśliwą, a nieustający uśmiech wywołuje we mnie jedynie podejrzenia, choć są i tacy, którzy sztukę przyklejania owych grymasów na oblicze opanowali do perfekcji. Nie chcę tu popadać w nadmierne moralizatorstwo i namawiać wszystkich wkoło do wyrzucania kleju, ale nic nie mogę poradzić na to, że przed oczami mam osobę, dajmy na to młodą kobietę, bym coś nie coś mogła dodać z autopsji, stojącą przed szafką. Rozgląda się dookoła, jest wcześnie rano, szykuje się do pracy, ciągle w pidżamie uchyla drzwiczki i przewracając rząd pudełek, wyjmuje to jedno, najbardziej jej potrzebne, podpisane: ‘uśmiech’. Kleju nie potrzebuje, przykleja minę, tylko nad oczami nie umie pracować – te co bardziej dociekliwemu osobnikowi pozwolą dojść do tego, co nasza bohaterka rzeczywiście czuje.

Włączam telewizor, odpalam Internet, idę ulicą, wchodzę do sklepu – wszystkim okolicznościom towarzyszą puste i moim zdaniem, nikomu niepotrzebne, bo z założenia nieszczere, hasła: ‘Głowa do góry!’, ‘Uśmiechnij się, jest okej!’.  I tak oto zza fasady słów wyłania się to, co ukryte – bez uśmiechu jesteś niekompletna, autorefleksja jest niepotrzebna, a dla zachowania estetyki otoczenia uśmiech jest jak najbardziej wskazany.
Więc uśmiecham się uśmiechem z zasady niepodlegającym modyfikacji. Takim jednolitym uśmiechem, wyzutym z emocji, jak w reklamie proszku do prania, czy pasty do zębów. I przestaję żyć dla siebie, a zaczynam dla innych. Jakkolwiek w założeniu to chwalebne, podobna postawa przynosi więcej szkód niż zysków. I na nic czytanie Schmitta, że nie szczęście wywołuje uśmiech, tylko jest dokładnie na odwrót.

Jest i druga strona medalu. Awers i rewers tej samej sprawy. Widzę osoby, słaniające się niemalże z bólu egzystencjalnego, kąciki ust skierowane wybitnie w dół, pozytywne emocje ciągnące się gdzieś daleko za nimi, powłóczysty krok i zrezygnowanie, kiedy metro znów odjechało, choć za trzy minuty będzie następne i nie ma, po co się umartwiać. W takich chwilach ta bardziej empatyczna część mnie bardzo chce do takiego człowieka podbiec i go przytulić, dać czekoladę lub na siłę metro zatrzymać, jeśli to taki czynnik do szczęścia niezbędny. Niekiedy również wciskanie na siłę Marqueza, namawiającego do uśmiechu, ponieważ nigdy nie wiesz, kto się może w nim zakochać.  I tutaj wykazuje brak konsekwencji, ale że nawoływania do szczerego uśmiechu nie traktuję jak misji dziejowej, bezwstydnie sobie na to pozwalam.

Reasumując, nie mam w sobie tyle odwagi, by bezpośrednim wpływom na siłę uszczęśliwiającego mnie otoczenia nie ulegać. Ale świadomość, że coś takiego ma miejsce, pozwala mi bez poczucia winy schować się czasem w swoim pokoju, poczuć się sobą, uruchomić zapasy chusteczek, dać sobie chwilę na bycie smutną. Mi to pomaga, oczyszcza. Po tym czasie wychodzę z domu, z uśmiechem, i tylko takim, dzięki któremu śmieją się oczy.

Młodsza A.








Źródło:http://data.whicdn.com/images/8847663/tumblr_ljk4lumrbv1qb8ikqo1_500_large.jpg



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz