wtorek, 31 lipca 2012

Twarze i maski

Wyjeżdżam na kilka dni, bez planów i bagażu. Wsiadam do pociągu, bilet kupiłam w ostatniej chwili, w związku z czym zostałam wykluczona z przywileju posiadania miejscówki, ale na szczęście nie ma tłoku. Rozglądam się po przedziałach, szukając miejsca na kilka godzin podróży. Znajduję wreszcie prawie pusty przedział, rzucam okiem na osoby w nim siedzące i błyskawicznie zmieniam swoją wstępną decyzję. Z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu wybieram wątpliwą przyjemność stania w korytarzu niż to towarzystwo. Opatrzność jednak czuwa nad głupkami, chwilę potem trafiam na współpasażerów, o wyglądzie zgoła sympatycznym, na których spoglądam z ulgą: ‘Ci przynajmniej nie zrobią mi krzywdy. Pani przy oknie prezentuje sobą uosobienie łagodności, chłopak naprzeciwko zagłębił się w lekturze i otoczenie do czasu pojawienia się kontrolera przestało dla niego istnieć, natomiast twarz pana przy drzwiach sugerowała chęć porażania obecnych osobistymi sukcesami jak paralizatorem i zapewne posiada on trzy lub dwie litery przed nazwiskiem – z kropką lub bez w zależności od znajomości interpunkcji.

Na jakiej podstawie uznałam, że ktoś jest niebezpieczny, a ktoś inny łagodny lub złośliwy? Widziałam wszystkie te osoby przez krótką chwilę, nie zamieniłam z nimi ani słowa, a jednak z dużą pewnością przypisałam im pewne cechy. Co więcej, gdyby ktoś zapragnął wtedy konfrontacji ze mną i byłaby to osoba wyjątkowo ciekawa i dociekliwa, prawdopodobnie upierałabym się również, że potrafię przewidzieć w jakimś stopniu zachowania tych osób. Myślę, że wysnuwania bardziej dogłębnych wniosków nie podjęłabym się aż tak entuzjastycznie.

Nie chcę sugerować posiadania przeze mnie zdolności jasnowidzących, nie tylko z powodu trudności, jakie sprawia mi nawet określenie numeru nadjeżdżającego autobusu, czy też dlatego, że jednoznacznie źle mi się to kojarzy. Dla kontrastu – nie przypominam sobie, bym została kiedykolwiek pochwalona za posiadanie inteligencji emocjonalnej w stopniu przewyższającym średnią krajową, jakkolwiek dla wielu jest to pojęcie abstrakcyjne, stanowiące cechę z pogranicza wybujałej wyobraźni. Wyobraźnia wyobraźnią, nikt z nas nie żyje w świecie Amelii, w którym to ‘płyty robi się jak naleśniki’, ale pomyślałam, że może nie przez przypadek zostaliśmy wyposażeniu w narząd wzroku, a ci bardziej szczęśliwi nawet w parę oczu. Parafrazując pewnego francuskiego pisarza, niektórzy też mają świadomość, że oczy są ślepe i więcej można zobaczyć sercem. Prawdziwi szczęściarze.

Świadoma, że poprzedni akapit brzmi być może nieco trywialnie, a ofiarowana komuś na prędce sympatia może wzbudzać podejrzenia co do infantylnych cech mojego charakteru, przyjmuję postawę obronną. Lubię swój wyhodowany idealizm, być może kolejny abstrakcyjny termin w tym tekście. I to z powodów innych niż jego rzadka w dzisiejszym środowisku obecność, równoznaczna z występowaniem przysłowiowej igły w stogu siana. Chcę zaznaczyć, że nie oceniłam współpasażerów w kategorii przyjętej przeze mnie samą hierarchii wartości, czy są na przykład uczciwi, lojalni, czy próżni i złośliwi, a jedynie stwierdziłam, czy będę dobrze się czuć w ich towarzystwie, czy też nie.
I nie sądzę, że przyjęłabym stałe poglądy na ich temat za coś obowiązującego, bliżej ich nie poznawszy. Pomijam tutaj kwestię tak chętnie zakładanych przez ludzi masek, które – jeśli są dobre i odpowiednio fałszywe – potrafią zakłamać dodatkowo obraz.
Kończąc wątek, myślę, że nie ja jedna na podstawie tzw. pierwszego wrażenia domyślam się, z kim chciałabym współpracować, z kim się wiązać, komu zaufać, a kogo się bać i unikać. Choć sądy o ludziach, wydawane na podstawie wyglądu ich twarzy często są nietrafione, ufam im. I będę chciała poznać bliżej osobę, z której twarzy ‘wyczytam’ sympatyczne i uprzejme podejście do świata. I  pod warunkiem, że będę mogła spojrzeć jej prosto w oczy.

Młodsza A.

Źródło: http://data.whicdn.com/images/28709121/4181527_700b_large.jpg

Źródło: http://data.whicdn.com/images/32248713/OBXRqCrlQ94_large.jpg


Źródło: http://data.whicdn.com/images/3123314/3796106727_de97d5a658_large.jpg

Źródło: http://data.whicdn.com/images/15330652/tumblr_lr2l6ezQvA1qi23vmo1_500_large.jpg

Źródło: http://data.whicdn.com/images/27326476/ArNmHwnCMAAuADR_large.jpg

Źródło: http://data.whicdn.com/images/3047196/tumblr_l5qbfzz6Cm1qatgoto1_400_large.jpg




poniedziałek, 30 lipca 2012

Miasto moje, moje miasto

Jestem człowiekiem z miasta. Z tego powodu ani lepszym, ani gorszym. Po prostu z miasta. W czasach, gdy chyba każdy świadomy jest skutków ubocznych życia wśród spalin, ton betonu, szkła i cegieł, hałasu ulic i uliczek, ja urodziłam się i wychowałam w mieście. Moich rodziców za to jednak nie winię. Ja i miasto nauczyliśmy się całkiem sprawnie współpracować i chociaż zdarza mi się na nie złościć, krzyczeć i obrażać, ono zawsze przyjmuje mnie pod swoje skrzydła. Poczciwina.

Na wymienienie zad i walet miejskiego życia potrzeba więcej czasu niż na pokonanie piechotą jednego z porannych korków. Oszczędzę sobie trudu. Spojrzenie na miejskie życie tworzę nieprzerwanie odkąd jako kilkulatka zaczęłam myśleć o czymś więcej niż dobranocka o 19.00 i losy niebieskiego misia, którego, jako istota wybitnie jeszcze nie myśląca, utopiłam za karę, że kilka dni wcześniej zgubił się w gąszczu zabawek, lalek, klocków i samochodzików( kobieta też kierowca!!!) . Ot, brutalka. Przechodziłam zarówno etap zafascynowania życiem w aglomeracji, jak i nienawiści do swojego miejsca zameldowania. Dziś dochodzę do wniosku, że z tego, gdzie przyszło mi dorastać i żyć, mogę wiele się nauczyć, jakkolwiek trudno się czasem z tym mi było pogodzić.

Trudności w moim wypadku wynikały – tak myślę - z wrogości wobec wszystkiego co głośne. Nadwrażliwość na nadmiar dźwięków sięga dalej niż zakorkowane ulice. Złość wywołać mogą też muzyka dobiegająca z piętra niżej, krzyk, podniesiony ton w niewymagającej tego sytuacji, kłótnia, w której wszyscy w niej uczestniczący zdają się być wyposażeni w megafony, hałas dworców, hipermarketów, podwórek. Dla wychowanej w mieście to niby standard, ale okazuje się ,że nie zawsze.

Do miasta można się teoretycznie przyzwyczaić. Można wybierać mniej zakorkowane szlaki komunikacyjne, jeżdżące inną – bardziej ,,sympatyczną” - trasą autobusy, mniej zatłoczone linie, ulice rzadziej wybierane przez pędzących przechodniów. Można nie rzucać się na głęboką miejską wodę i nie próbować polubić miasta w okolicach godziny 16.00, kiedy naprawdę każdy musi pierwszy wsiąść do pociągu, kiedy sekunda spóźnienia będzie stratą nie do odrobienia i gdy zegarek jest największym wrogiem. Tego nauczyłam się nie robić. Kiedy muszę przemieszczać się po mieście w godzinach szczytu, przyznaję- jestem wściekła.
Przyzwyczaić się do miasta, ba- nawet je trochę polubić- można lepiej je poznając. Znajdując miejsca- perełki, często schowane gdzieś między hipermarketem a blokowiskiem. Jestem fanką tych zielonych zakątków, małych skarbów ukrywających się w betonowej gęstwinie, resztek lasów, które bezsilnie czekają aż zastąpią je kolejne blokowiska, małych parków, które zaprzeczają toczącemu się nieopodal wielkomiejskiemu biegowi. Chowam się w tych zakątkach jak najczęściej, latem idealnie nadaje się do tego rower, zimą wyposażam się w wygodne buty, żeby do każdego tych miejsc móc zawędrować( tak, oglądałam muminki i lubiłam Włóczykija).

Czas w mieście płynie bardzo szybko, więc niejako z konieczności ja i ono szybko musieliśmy się równie szybko polubić. Zaakceptowałam jego wady, szukając zalet. W każdym mieście, jakie poznałam- nie tylko moim- szukam ( i znajduję!) miejsc broniących honoru miejskiej dżungli. Takich, które przywołują tylko dobre wspomnienia, takich, które w codziennym pędzie mogą być chwilą schronienia dla pragnących ciszy. Co prawda nadal marzę o domu w pobliżu lasu, z dala od miasta, gdzie hałasować będą konary drzew, czas popłynie wolniej a budzić będzie mnie wszystko tylko nie tramwaj, ale zauważam, że opuszczając miasto, od czasu do czasu nawet za nim zatęsknię. Marzenie o domu jest nie do zastąpienia jak 21% tlenu w powietrzu. Ale tak naprawdę to chyba nawet trochę Cię lubię, ty ,,moje miasto’’. 

Niższa A.









niedziela, 29 lipca 2012

O zjawiskach pogodowych słów kilka

Nigdy nie uważałam się za meteopatę i do kwestii wpływu pogody na moje samopoczucie podchodzę dość sceptycznie, niemniej jednak ostatnio panujące temperatury sprawiają, że - mimo że sprzeczne jest to całkowicie z amerykańską wizją afirmacji życia – muszę przyznać – szczerze- nie znoszę upałów. Piję coś zimnego za czymś zimnym, zmieniam repertuar z zimnej kawy z lodem - z powodu zbuntowania się spieniacza do mleka - na wodę z cytryną, a szybkość przetwarzania myśli zbliżona do tej właściwej osiągana jest przeze mnie dopiero późnym wieczorem. Kiedy tak się dzieje, walczę z kolei z uczuciem, że dzień zmarnowany na chłodzeniu organizmu i że nic nie zrobione.

Dziś czuję, że moja nerwica natręctw, głównie objawiająca się nierozpoczętymi działaniami twórczymi w wyniku zatrzymania aktywności poprzez kompulsywne spijanie się chłodnymi napojami, jest nie do zniesienia. Bo kiedy zaprowadzę w głowie w miarę dopuszczalny dla mnie ład, nastaje zazwyczaj pora, żeby gdzieś wyjść albo zrobić pranie. Stanowczo wolę burze. O, w burze mam się świetnie! W warunkach, kiedy przebywam pod zadaszeniem, bynajmniej nie prowizorycznym w środku lasu, za oknem jest ciemno, a od czasu do czasu zagrzmi i błyśnie – idealne warunki dla pisania kryminałów. Możliwe, że również horrorów, jednakże tego nie próbowałam. Jedyną burzą, która zostawiła trwałe ślady na mojej psychice, zostałam zaskoczona w górach, a schronisko, które wtedy majaczyło mi na horyzoncie, wydało się najwspanialszym budynkiem na ziemi, przy którym hotele w Sharm el Sheikh osiągają poziom odpowiadający płytkom chodnikowym.

Nagle nastąpił zgoła cud, słońce zasnuły chmury i zaczęło padać, a co za tym idzie – moje życie spod znaku ledwo-dyszącej-egzystencji przeszło na standardowy poziom. Zdążam tylko włączyć komputer w celu eksploatacji twórczej, kiedy słyszę tupot małych stóp w przedpokoju i okrzyki ‘ooo…’, oznaczające ni mniej ni więcej, jak tylko póltoraroczną córeczkę mojej kuzynki, a ściślej mówiąc, jej uprzejme zaskoczenie na widok wielu rozmaitych rzeczy, między innymi tylu par butów naraz w miejscu innym niż sklep obuwniczy. Mała, niczym króliczek z reklamy baterii, wykazuje nadmierną ruchliwość, wpada do pokoju obijając się o meble i chce na spacer, ja natomiast zaczynam rozważać kwestię udostępnienia jej całego asortymentu obuwniczego, jakim tylko dysponują moje szafy. Uwielbiam to dziecko całą sobą, założyłabym dla niej i kolorowe kalosze, gdybym tylko takie miała, pisanie tekstu odkładam więc – znowu! - na niekończące się nigdy ‘kiedyś’. Aspekt atmosferyczny nikogo nie przejął, wybrałyśmy się na ten spacer – Ala, skacząc w kałużach i śpiewając, prawie jak Gene Kelly, ja za nią, w mniejszych nieco podskokach, z parasolką. I choć po drodze nie trafiłyśmy żadnej, nadającej się do improwizacji ‘Deszczowej piosenki’ latarni, w sercach i tak miałyśmy słońce.

Wyższa A.

Źródło: http://data.whicdn.com/images/31465526/tumblr_m3uvaxC5te1qgg6zbo1_500_large.jpg



Źródło: http://data.whicdn.com/images/31546120/anyone-who-thinks-that-sunshine-is-pure-happiness-has-never-dance-in-the-rain_large.jpg



Źródło: http://data.whicdn.com/images/29316778/tumblr_lnbnowdzCQ1qcxieko1_500_large.jpg



Źródło: http://data.whicdn.com/images/30484608/538206_10150891889087713_1516731548_n_large.jpg

sobota, 28 lipca 2012

Siedem tłustych lat w słońcu i na wozie

Raz na wozie, raz pod wozem. Czasem słońce, czasem deszcz. Po siedmiu latach tłustych, przychodzi siedem chudych. Przysłów o tym, że sukces i niepowodzenie to naturalnie następujące po sobie zjawiska, z którymi człowiek- z równym powodzeniem- powinien sobie radzić, jest wiele. Jeśli prawdą, poza tym, co głoszą przysłowia, jest też to, że są one mądrością narodu, to nasuwają się dwa wnioski. Albo nie jesteśmy mądrym narodem- co z miejsca odrzucam, bo w kwestiach zasadniczych pozostaję patriotką, mimo że na co dzień prywatna lista skarg i zażaleń sięga ulicy Wiejskiej, albo przysłowia się po prostu wyczerpały. Tak jak kończy się żywotność np. baterii, tak i przysłowiowy żywot dobiega kiedyś końca.
Nie sugeruję konieczności zaaplikowania przysłów w codziennej mowie. Kiedy przypomnę sobie o czymś po fakcie, nie oznajmiam, że musztarda po obiedzie, opisuję raczej siebie jakimś mało pochlebnym epitetem, bezlitośnie ganiąc się za swoje zachowanie. Zaznaczam jednak to, że mam wrażenie, iż nie bez powodu ktoś kiedyś wymyślił te niezliczone przysłowia, powiedzenia, sentencje i maksymy. Nie wpadł też pewnie na pomysł ich stworzenia przypadkowo.

Weźmy na warsztat przysłowia o sukcesie i niepowodzeniu, bo temu poświęcony będzie tekst. Ludzie sukcesu powiedzą pewnie, że wymyślił je ktoś sfrustrowany własnym niepowodzeniem. Ci cierpiący na sukces w zbyt małej dawce będą pluli sobie w brodę, że urodzili się pod złą gwiazdą i szczęście omija ich szerokim łukiem, mimo że mądre przysłowia zapewniają, że prędzej czy później powinno się pojawić. Myśl o napisaniu posta poświęconego temu tematowi przyszła sama. Wielu wokół mnie wpisuje się w filozofię życia dla sukcesu. Jest niezbędny-  zawsze, wszędzie, w każdej dziedzinie. I czy mnie to dziwi? I tak, i nie. Sukces jest potrzebny, do niego wszyscy dążymy, każdy chce go osiągnąć, każdy chce usłyszeć, że na coś zapracował, doszedł do czegoś swoją pracą i tak dalej. Nie możemy się na siłę czepiać –po prostu sukces to ogólnie zjawisko przydatne i całkiem ,,sympatyczne". Ale  już presja, by towarzyszył nam nieustająco, najlepiej od przedszkola, gdzie sukcesem może być na przykład opanowanie umiejętności przegryzienia przypominających zarówno w wyglądzie jak i w zapachu podeszwę starego kapcia bitek wołowych, aż do późnej starości, gdzie skalę sukcesu wyznacza wiek wyposażenia się w sztuczną szczękę i krem do protez, wcale nie jest taka dobra.

Sukces może być  motorem napędowym do działania dla tych najambitniejszych, najwytrwalszych, takich, o których powiemy, że gdy wyrzucają ich drzwiami, wracają oknem. Ich poziom własnej mobilizacji, podobnie jak chęć osiągnięcia czegoś, co w danej chwili definiują jako sukces, jest tak duży, że właściwie powodzenie murowane. Ale ci słabsi psychicznie, którzy a i owszem- chcieliby osiągnąć to i owo, ale po swojemu, powoli, bez pośpiechu, bez presji, świadomie i niejako naturalnie wraz z biegiem czasu-oni mogą w czasach sukcesu popaść w niełaskę.

Jestem na tym punkcie przeczulona. W dyskusjach o sukcesie posługuję się od kilku lat własnym przykładem, angażując  się emocjonalnie za każdym razem w tym samym stopniu. Gdybym była dziennikarzem, takiego przykładu w tekście nie mogłabym przywołać, bo obnażyłby on brak dziennikarskiej obiektywności z mojej strony. Na moje nieszczęście dziennikarzem nie zostałam, przykład więc przywołuję. Kilka lat temu przytrafiła mi się dziwna sytuacja. Aby ominąć wątki biograficznę, skrócę opowieść do trzech zasadniczych faktów. Fakt 1-ważyły się losy mojej przyszłości. Fakt 2- nikt poza mną nie brał pod uwagę niepowodzenia. Fakt 3- próba nie powiodła się, wyszło dokładnie odwrotnie niż wszyscy się spodziewali. Historia raczej standardowa, pewnie każdy przechodził kiedyś coś podobnego. Co było najdziwniejsze to fakt, że gdyby nie wielu zadających kłopotliwe pytania, zmuszające mnie do rozważania tej samej sprawy po raz enty, problem zniknąłby i to dość szybko. Sytuacja należała do grona tych trudno rozwiązywalnych, takich, na które nie ma remedium. Według przysłowia mądra Polka po szkodzie i czas leczy rany, pewnie tak by się stało i w moim przypadku. Ileż to jednak razy nie zostałam zapytana znaczącym tonem - co dalej? Ileż to razy nie unikano mojego wzroku, zupełnie tak, jakbym wraz z niepowodzeniem nabyła zdolność zabijania wzrokiem lub też tak jakby brak sukcesu był powodem do wstydu? Ileż to razy przekonywałam, że z mojej perspektywy ( oczywiście po jakimś czasie) nic się nie stało, że sobie poradzę i – tu również za przysłowiem- co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Odnosiłam wrażenie, że dla wielu mniejszą sensacją byłaby moja choroba niż mój brak sukcesu. Inni pogodzili się z nim chyba trudniej niż ja sama. Mało kto przekonywał mnie, że chwilowy brak szczęścia- o ile dam z siebie chociaż trochę- mogę z powodzeniem zamienić na odporność na przyszłość. A tak się właśnie stało.

Chciałabym nie ulec presji sukcesu. Osiągnąć taki, jaki sobie wymarzę, a nie taki, jaki wyznaczy za standard środowisko, w którym się znajdę. Od pewnych zobowiązań i wymagań nie da się odejść- chyba że chcemy zostać bezrobotni. Na pewno trzeba więc się starać, rezygnacja nie jest lepszym rozwiązaniem. Nie wierzę, że da się pokierować swoim życiem tak, że ominą nas złe doświadczenia. Że nigdy nie wydarzy się nic, co nas zmieni, co nami wstrząśnie, z czym ciężko będzie sobie poradzić, zrozumieć. Sukces nie jest nam niezbędny tak jak powietrze czy woda. Jest potrzebny, ale nie da się go wsadzić w kieszeń i nosić zawsze przy sobie. Nie musi towarzyszyć nam codziennie. Co więcej- jeśli na chwilę od nas odjedzie, niespodziewanie wróci z pełnymi walizkami. Prędzej czy później. Jeśli więc przysłowiowy wóz nie jest nawet w zasięgu Twojego wzroku lub zdyszany ciągle za nim biegniesz, cały czas masz szansę na niego wsiąść i wybrać się w długą podróż. Jak na współczesne warunki podróż wozem wydaję się być raczej mało komfortowa, ale czy ktoś odważyłby się nie spróbować? 

Starsza A.



Źródło: 








piątek, 27 lipca 2012

Szczęśliwe zakończenie


Uwielbiam szczęśliwe zakończenia. I choć biegam do biblioteki średnio kilka razy w miesiącu i jestem wdzięczna pisarzom za książki, które karmią mój introwertyzm, pisać będę o filmach, ponieważ w mojej opinii lepiej oddają to, o co w happy endach naprawdę chodzi.
Nie stronię od filmów ambitnych, wszak poszerzają perspektywę i dają szansę na doświadczenie czegoś nowego, twórczego, ale że nie są łatwe z odbiorze, a w życiu bywają momenty, kiedy ciężkie losy i krzywda głównego bohatera może jedynie dobić mnie już leżącą po dniu pełnym wrażeń, raczej tych niepozytywnych, wdzięczna jestem za istnienie tych kilku obrazów, podnoszących na duchu. Nie myślę tutaj tylko o ‘Amelii’, który to film jest jednak trochę odrealniony, niemniej jednak należy do mojej, bądź co bądź długiej, listy filmowych perełek. Paradoksalnie, ‘The blind side’, choć trudniejszy i mniej zabawny, też pokrzepił moje serducho. Będę wracać również do ‘Nietykalnych’ i, mniej znanych, ‘Butelek zwrotnych’. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność.

Dla tych bardziej zdystansowanych do filmów jako źródła głębszych wrażeń – naprawdę można znaleźć filmy i inteligentne, i przyjemnie. Sama mam alergię na obrazy kompletnie nie przystające do rzeczywistości, tworzące projekcję łatwej, niewymagającej wysiłku egzystencji i - dla dobicia chyba odbiorcy, bo motywy podobnych działań pozostają dla mnie niepojęte – naciąganej oraz przesłodzonej do obrzydliwości. Przykry wniosek pcha się natrętnie. Otóż  są osoby, dla których podobne iluzje stanowią rozrywkę, inaczej nikt nie zawracałby sobie głowy pisaniem równie irracjonalnego scenariusza, nie wspominając już o tworzeniu na jego podstawie filmu.

Co większych sceptyków poprawa samopoczucia po seansie może co najmniej dziwić i prowokować do wysnucia podejrzeń co do pełni władz umysłowych scenarzysty. Mało tego, przemiana głównych postaci w stylu ‘od zera do bohatera’, doświadczanie życia pod znakiem stawania-się-lepszym-człowiekiem prawdopodobnie wywołuje zgrzytanie zębami. Tymczasem u mnie nie wywołują one przekonania, że tu, gdzie jestem nie dzieje się nic dobrego, że lepszy świat jest gdzie indziej i muszę się do niego dostać, by być szczęśliwą, wręcz przeciwnie – niszczą moje alibi dla bycia nieszczęśliwym. Nie oferują łatwego pocieszenia. Pokazują, jak wiele kosztuje dążenie do poprawy swojego położenia, jak niepewne i krótkotrwałe jest zwycięstwo nad samym sobą. Jednocześnie dają unikalne poczucie, że coś takiego jest możliwe, a więc stają się motorem do podejmowania pozytywnych działań.

Mam świadomość, że owe uczucia mogą u jednych trwać tylko chwilę i to właśnie tę trwającą do momentu pochwycenia pilota i zmiany kanału, u innych zaś mogą wywołać jedynie chęć ziewania ponad wszelką normę, graniczącą ze znużeniem. Ja jednak wykazuję nietypową dla obecnych czasów wrażliwość i po obejrzeniu ‘Nietykalnych’ polubiłam bardziej otaczającą mnie szarą, miejską rzeczywistość. Zapragnęłam być bardziej kolorowa i stwierdziwszy, że w tym świecie dzieją się jednak dobre rzeczy, postanowiłam i ja zrobić coś dobrego.

 Młodsza A. 



Źródło: http://data.whicdn.com/images/33586159/forever-glam-by-tandi-venter_large.

Źródło: http://data.whicdn.com/images/17062687/tumblr_ltqfu2TKiU1qi0skyo1_500_large.png

Żródło: http://data.whicdn.com/images/8205361/tumblr_lijp50vald1qa39ovo1_500_large.jpg

czwartek, 26 lipca 2012

Starość jak nowość!!!


Lubię starszych ludzi. Co to znaczy starszych? Nie takich, którzy, wymachując w moim kierunku laską pomagającą walczyć z postępującym artretyzmem czy osteoporozą, wykrzykują, jaka to współczesna młodzież zdegenerowana i beznadziejna. Nie takich, którzy wykorzystują swój wiek do zadzierania nosa tak wysoko, że niedługo zasłoni im on całe pole widzenia i sprawi, że nie tylko nie dostrzegą innych- a już na pewno nie młodszych- ale i dostaną zeza od ciągłego spoglądania na jego czubek. I też nie takich, którzy mogąc, mówiąc kolokwialnie, podeprzeć się swoim wiekiem jako raczej niepodważalnym autorytetem, zużywają siły na nieustające narzekanie i nie wiadomo, co powinno się zdarzyć, żeby na ich twarzy chociaż na kilkadziesiąt sekund zagościło coś innego niż grymas.

Ale spotykam też na szczęście takich - i im właśnie dedykuję ten tekst-, którzy dzięki temu, że są ode mnie starsi- nie ważne jak bardzo-, inspirują mnie, dają do myślenia, zmieniają punkt widzenia. Jeśli na mojej drodze pojawia się- czy to w pracy, czy na uczelni, czy w jakiejkolwiek innej sytuacji, ktoś, kto jest w stanie tak na mnie zadziałać- z miejsca ma moją sympatię. Zdaję sobie sprawę, że ta sympatia ofiarowana tak szybko i z być może nie każdego przekonującego powodu jest przejawem mojej ciągle jeszcze nie dającej się usunąć dziecinnej strony charakteru, ale –jakkolwiek to nie egoistyczne- lubię tę swoją cechę. Dzięki niej w nowym towarzystwie, jeśli nie widzę nikogo w swoim wieku, szybko odnajduję się wśród starszych i to właściwie bez znaczenia, czy ktoś starszy jest ode mnie 5, 15 czy 25 lat. O większych różnicach wieku bałabym się wypowiedzieć aż tak entuzjastycznie, ale sądzę, że też wyszłabym z takiej konfrontacji bez większych obrażeń. 

Poza łatwo pokonywaną różnicą wieku, zauważyłam u siebie ponadto pewien ciekawy mechanizm. Jeżeli okażę rozmówcy choć trochę więcej uwagi, on natychmiast również chce mi ją ofiarować. Ilekroć spróbuję działać w ten sposób, obserwuję, że działa on sprawniej niż kasy fiskalne w niejednym hipermarkecie. Błyskawicznie znikają bariery wiekowe, a korzyści z ich pokonania są czasem nie do opisania. Rozmawiając w towarzystwie tych ‘ inspirujących wiekowo’ staram się wspinać na wyżyny własnych możliwości, mówić mądrzej, a przede wszystkim zanim coś powiem- dwa razy pomyśleć. To istotne zwłaszcza z mojego punktu widzenia, bo oto przedstawia się Wam gaduła roku. Wyprodukowanie potoku słów to dla mnie pestka, zagadać, przegadać, czy rozgadać mogę każdego, ale w nie mojej kategorii wiekowej słowa mają znaczyć a nie tylko brzmieć. Przyjemność z widocznej w oku rozmówcy akceptacji czy zainteresowania tym, co mówię, jest bardzo duża. Bywa, że większa niż wzruszanie ramionami i bynajmniej nie porozumiewawcze spojrzenia moich rówieśników, które obserwuję, produkując się w rozmowie czy monologu, jeśli jest to wersja podstawowa dyskusji, bez dodatkowych udogodnień. All inclusive w tej materii bywa ostatnio trudniejsze niż realne all inclusive w padających jak muchy biurach podróży. Tymczasem coraz częściej zaskakuje mnie, jak wiele czerpać można z kilku, kilkunastu zdań zamienionych z kimś starszym od nas. Jego wiedza, jego wspomnienia, jego historie, jego anegdoty, jego podróże i wyniesione z nich wrażenia, jego doświadczenia są warte wysłuchania, nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy. W pewnych kwestiach bariera wiekowa pozostaje realną granicą nie do pokonania, ale ilość granic przekroczonych przez starszych od nas może równie realnie zmniejszyć ilość niepowodzeń i rozczarowań w przyszłości. 

Starsza A. 




















środa, 25 lipca 2012

Czym jest uśmiech?

Popadłam w lingwistyczną bezradność. Raz po raz wstaję od komputera - to po herbatę, kawę, paluszki, po telefon, siadam znów, przywołuję na twarz uśmiech. No i nic. A o uśmiechu chciałam pisać.

Zewsząd jestem bombardowana przymusem bycia szczęśliwą, a nieustający uśmiech wywołuje we mnie jedynie podejrzenia, choć są i tacy, którzy sztukę przyklejania owych grymasów na oblicze opanowali do perfekcji. Nie chcę tu popadać w nadmierne moralizatorstwo i namawiać wszystkich wkoło do wyrzucania kleju, ale nic nie mogę poradzić na to, że przed oczami mam osobę, dajmy na to młodą kobietę, bym coś nie coś mogła dodać z autopsji, stojącą przed szafką. Rozgląda się dookoła, jest wcześnie rano, szykuje się do pracy, ciągle w pidżamie uchyla drzwiczki i przewracając rząd pudełek, wyjmuje to jedno, najbardziej jej potrzebne, podpisane: ‘uśmiech’. Kleju nie potrzebuje, przykleja minę, tylko nad oczami nie umie pracować – te co bardziej dociekliwemu osobnikowi pozwolą dojść do tego, co nasza bohaterka rzeczywiście czuje.

Włączam telewizor, odpalam Internet, idę ulicą, wchodzę do sklepu – wszystkim okolicznościom towarzyszą puste i moim zdaniem, nikomu niepotrzebne, bo z założenia nieszczere, hasła: ‘Głowa do góry!’, ‘Uśmiechnij się, jest okej!’.  I tak oto zza fasady słów wyłania się to, co ukryte – bez uśmiechu jesteś niekompletna, autorefleksja jest niepotrzebna, a dla zachowania estetyki otoczenia uśmiech jest jak najbardziej wskazany.
Więc uśmiecham się uśmiechem z zasady niepodlegającym modyfikacji. Takim jednolitym uśmiechem, wyzutym z emocji, jak w reklamie proszku do prania, czy pasty do zębów. I przestaję żyć dla siebie, a zaczynam dla innych. Jakkolwiek w założeniu to chwalebne, podobna postawa przynosi więcej szkód niż zysków. I na nic czytanie Schmitta, że nie szczęście wywołuje uśmiech, tylko jest dokładnie na odwrót.

Jest i druga strona medalu. Awers i rewers tej samej sprawy. Widzę osoby, słaniające się niemalże z bólu egzystencjalnego, kąciki ust skierowane wybitnie w dół, pozytywne emocje ciągnące się gdzieś daleko za nimi, powłóczysty krok i zrezygnowanie, kiedy metro znów odjechało, choć za trzy minuty będzie następne i nie ma, po co się umartwiać. W takich chwilach ta bardziej empatyczna część mnie bardzo chce do takiego człowieka podbiec i go przytulić, dać czekoladę lub na siłę metro zatrzymać, jeśli to taki czynnik do szczęścia niezbędny. Niekiedy również wciskanie na siłę Marqueza, namawiającego do uśmiechu, ponieważ nigdy nie wiesz, kto się może w nim zakochać.  I tutaj wykazuje brak konsekwencji, ale że nawoływania do szczerego uśmiechu nie traktuję jak misji dziejowej, bezwstydnie sobie na to pozwalam.

Reasumując, nie mam w sobie tyle odwagi, by bezpośrednim wpływom na siłę uszczęśliwiającego mnie otoczenia nie ulegać. Ale świadomość, że coś takiego ma miejsce, pozwala mi bez poczucia winy schować się czasem w swoim pokoju, poczuć się sobą, uruchomić zapasy chusteczek, dać sobie chwilę na bycie smutną. Mi to pomaga, oczyszcza. Po tym czasie wychodzę z domu, z uśmiechem, i tylko takim, dzięki któremu śmieją się oczy.

Młodsza A.








Źródło:http://data.whicdn.com/images/8847663/tumblr_ljk4lumrbv1qb8ikqo1_500_large.jpg



wtorek, 24 lipca 2012

O udawaniu i Pitagorasie rzecz refleksyjna

Próbowałam być inna. Próbowałam się zmienić. Brzmi to jak wyznanie osoby uczęszczającej na spotkania anonimowych alkoholików, dlatego standardowo rozwinę myśl. Pewnie każdy przechodził kiedyś w szkole czas walki o samego siebie. Walki nie z bronią w ręku, ale wcale nie mniej bojowej. Bo nowe towarzystwo, presja, jaką wywiera, oczekiwania, jakie stawia i ryzyko, jeśli nie uda się w tym towarzystwie zasymilować i uzyskać akceptacji, jest wysokie. Stąd już w szkole wytworzą się podziały analogiczne prawie do tych, których, pozostając w szkolnej konwencji, próbowano nas nauczyć na lekcjach o ekologii. Jedni pozostaną na szczycie piramidy, będą rządzić resztą grupy i pełnić funkcję drapieżców, wielu zajmie środkową część piramidy, stanowiąc tło dla tych najwyższych, ale ci teoretycznie najsłabsi i najzwyklejsi pośród zwykłych będą podstawą tej piramidy życiowego ekosystemu. Nie załapią się ani do grona rządzącego ani do tych, którzy gronu temu będą sprzyjać i zajmować tylko jeden szczebel niżej w hierarchii.

Prawda jest jednak taka, że gdyby nie oni, nie byłoby i tych najwyżej ulokowanych, bo i stworzenie piramidy samej w sobie i podziałów z niej wynikających nie mogłoby zaistnieć. Piszę to niejako w roli eksperta, bowiem dane było – mimo młodego wieku- znaleźć  się na wszystkich trzech szczeblach. Znam i smak wpływania na kształt grupy, podejmowania decyzji o jej losie, jak i poczucie bycia najsłabszą i najgorszą, która może dla innych być tylko marnym pionkiem trzymającym trójstopniową strukturę gdzieś u podstaw. 

Bywało tak, że to moje położenie nie miało dla mnie najmniejszego wpływu. Jestem najniżej? A co mi tam! Niech będzie i tak! Jestem na szczycie? To miłe, ale mogę z niego spaść, a upadek z największej wysokości boli najbardziej, więc lepiej, jeśli nie będę się tym położeniem przesadnie ekscytować.  Zdarzało się też jednak tak- co na szczęście miało miejsce już kilka lat temu- że nie do zaakceptowania był dla mnie fakt bycia niezauważaną, taką zwykłą, normalną, jak to mówią- szarą myszką. Za wszelką cenę chciałam wtedy stać się taka, jak ci, których miejsce chciałam zająć lub podzielić. Różne środki w tym celu stosowałam, popełniając przy tym całą gamę głupstw, pomyłek i nieporozumień. Spowiedź online to coś, co jednoznacznie źle mi się kojarzy, ale do jednego błędu przyznam się szczerze. Najgorszą rzeczą, jaką zrobiłam, było udawanie kogoś, kim nie byłam. Kreowanie się, zmienianie w zależności od środowiska, podejmowanie próby porozumienia z każdym, nawet jeśli intuicja odradzała mi nawiązywanie znajomości. Dziś są to cechy, które mnie złoszczą i rzadko zaprzyjaźnię się z kimś, kto będzie miał takie predyspozycje. O swoich mniejszych lub większych sukcesach będę pamiętać, ale chyba bardziej nie chcę zapomnieć o tym, że udało mi się tego ‘protowarzyskiego’ udawania pozbyć. Że zrozumiałam, że moje wady są o wiele więcej warte( co za paradoks!) aniżeli moja przyuczona na prędce ‘ fajność’ innych. Że naturalnością, choćby i nieudolną i obnażającą moje braki, mogę zdziałać naprawdę wiele. Że szczerość jest w cenie i opłaca się, chociaż jednocześnie należy do trudnych, bo długoterminowych inwestycji.

Być może w już od dawna nie szkolnej, ale sprawnie funkcjonującej w chyba każdym środowisku, piramidzie jestem teraz znów na samym dole, ale ani trochę mnie to nie martwi. Z matematyki raczej byłam nogą, ale nogą nie był z niej chyba pan Pitagoras, który wykombinował kiedyś, że suma podstawy równa się kwadratowi obu ramion. Czyli ta podstawa chyba nie jest taka zła? 

Starsza-niższa A.




Źródło: http://data.whicdn.com/images/28651534/tumblr_m42nue5vA71rpt2juo1_500_large.jpg



poniedziałek, 23 lipca 2012

Śpij słodko


Co robicie, kiedy nie możecie zasnąć, względnie budzicie się po kilku godzinach snu, a godzina, w której to nastąpiło, jest za późna, by cokolwiek sensownego robić, a równocześnie za wczesna, by wstać i zacząć dzień? Czy przyjmujecie, że czasu na sen i tak jest mało, pytanie chowacie głęboko do kieszeni i przewracacie się na drugi bok, uważając, że nigdy ono nie padło? Mam znajomego, który spać potrafi wszędzie, prawdopodobnie również w miejscach kompletnie do podobnych czynności nie przystosowanych, aczkolwiek nie wiem, czy próbował, i którego problemy ani czasowe, ani lokalizacyjne w tej materii nie dotyczą.

W serialach, rzeczywistości bardzo wyimaginowanej, zawsze widzimy bohaterów toczących w środku nocy rozmowy na poważne, życiowe tematy, najczęściej przy kubku herbaty i obowiązkowo z pełnym makijażem, perfekcyjnymi włosami i znudzeniem wypisanym na obliczu. Jednakże ekspertką w tej dziedzinie nie jestem, operuję tutaj dużym uproszczeniem i mogę się mylić. W filmach jest nie mniej życiowo, na ten przykład bohaterka, grana przez Meryl Streep, jakkolwiek uwielbiam tę aktorkę i obejrzałam każdy film z jej udziałem - również zobaczyłabym i ten, w którym zagrała, powiedzmy, tylko jej ręka, gdyby takowy powstał - nie mogąc spać, robi w środku nocy lody lawendowe. Gdybym ja uruchomiła o podobnej porze blender, sąsiedzka nagonka na mnie trwałaby i miesiąc.

Nie mogę spać, brak mi towarzysza do nocnych rozmów, nawet zupełnie abstrakcyjnego, nie mam też serca wyciągać kogokolwiek z łóżka, co więc robię? Na pewno nie zaczynam liczenia baranków, owiec, gwiazdek czy czegokolwiek innego. Podejmuję się czynności bardzo zaśnięciu nie sprzyjających, obejmujących zarówno włączenie filmu, jak i wzięcie książki z półki, a że na tym się nie kończy, wraz z rozwijającą się fabułą, czy to filmową, czy literacką, trwam tak do rana. Nie namawiam nikogo do równie nielogicznych działań, nie tylko dlatego, że w ciągu dnia następnego potrzebna jest przynajmniej jedna kawa więcej. Ten post powstaje właśnie w takiej chwili, kiedy spać się nie chce, do dnia daleko, a w słoiku na kawę widać już dno. Piszę to, co sprawdziłam na sobie – u mnie sen jest albo ciągły albo nie ma go wcale – w tym drugim przypadku okoliczności sprzyjają rozmyślaniom, niekoniecznie podejmującym wesołe tematy. Film okazuje się wtedy jak znalazł, głowa odpoczywa, a wraz z upływem kolejnego dnia rozwiązania zajmujących mnie problemów zachowują się bardzo ładnie i znajdują się same.

Młodsza-wyższa A.

                                                     Źródło: http://data.whicdn.com/images/24298434/tumblr_lydktqTqeN1qdnfilo1_500_large.jpg




Źródło: http://data.whicdn.com/images/28982636/tumblr_m4c6lqDslS1r6ipclo1_400_large.jpg




niedziela, 22 lipca 2012

Szkoła uczy/óczy ?!

Szkoła uczy czy szkoła óczy? Mam alergię na brak gramatyki, więc odrzucam opcję drugą, ale, chociaż od kilkunastu lat całkiem sprawnie posługuję się ojczystym językiem, niezbyt chętnie podpisałabym się też pod pierwszym stwierdzeniem. Niejednego mogłoby to wyznanie przerazić, bo przez wiele lat postrzegano mnie jako kogoś, kto z nauką raczej problemów nie ma, a niektórzy posuwali się wręcz do szalonych stwierdzeń, że ją lubię. Wyobraźnia wyobraźnią, ale uwzględniając to, że uczyć przyszło się nam wszystkim w polskiej szkole, gdzie słowo nauka z prawdziwą nauką moim zdaniem mało ma wspólnego, jest to teza z pogranicza choroby umysłowej i wybujałej wyobraźni.
Fakt, przeszłam przez dwunastoletni cykl edukacyjny naszego niekoniecznie zacnego systemu, przeżyłam go bez większych perturbacji, ale bezlitośnie nie zostawiam na nim suchej nitki. 

Najwięcej nauczyły mnie własne obserwacje, wnioski wysnute przez kształtujące się najpierw dziecko, potem nastolatkę, wreszcie dorosłego człowieka.  Niestety najwięcej dały mi te najmniej pozytywne sytuacje. Z nich wyniosłam to, co rzeczywiście przydaje mi się w życiu, czyli odporność na porażki, zdolność do szybkiego odnalezienia się w nowym i nie zawsze zgranym towarzystwie oraz chyba najważniejsze- umiejętność wyznaczania sobie celu i drobnymi krokami osiąganie go swoim własnym, a nie narzuconym z góry sposobem.

A gdzie przyjemność z poznawania świata, z poszerzania horyzontów, ze stawania się kimś mądrzejszym? Gdzie nauka przez duże n? Nie ma. Ci najmądrzejsi w szkole nieraz okazali się być życiowymi niedorajdami( przepraszam was, koledzy i koleżanki). W podstawówce być może czytali jako pierwsi bez niefrasobliwego zająknięcia w co czwartym wyrazie a w liceum podczas budzących grozę lekcji matematyki trygonometria nie kojarzyła im się ze średniowiecznymi narzędziami tortur, ale kiedy przyszło poradzić sobie z bardziej życiowymi sprawami, bezradnie rozkładali ręcę. Dla kontrastu – tym, którym żaden nauczyciel nie wróżył przyszłości, za to na każdej lekcji wykrzykiwał jego imię obsypując bynajmniej nie superlatywami, poukładało się całkiem nieźle. Nauczyli się czytać bez zająknięcia, trygonometrię też pokonali i wiodą dość przeciętne, ale- mam wrażenie- satysfakcjonujące ich życie. Co może niektórych zaskoczyć to to, że ci teoretycznie mądrzejsi właściwie w tym momencie nie różnią się od tych, nad którymi byli wyżej w szkolnej hierarchii jeszcze kilka lat temu. Też wiodą standardowe życie, są niczym niewyróżniającymi się jednostkami. Paradoksalnie- uwzględniając ich potencjalne możliwości- są częściej niezadowoleni z życia. Być może patrząc na swoje dotychczasowe sukcesy, oczekiwali i od życia i od siebie więcej. Ale polski system edukacji raczej nie dokonuje rzetelnego ‘przesiewu’ tych rokujących od pozostałych. Zgodnie z demokracją daje szansę każdemu, ale nie podejmę się oceny tego, czy to słuszne. Mogłabym skrzywdzić nią i czytelnika, i samą siebie.

Nie aspiruję na stanowisko ministra edukacji, który – jak mówią nowo wybierane miss świata tudzież innej mniejszej części naszej planety- będzie czynił dobro i naprawi ten świat- i nie czuję się na siłach, aby stworzyć listę uchybień, które do tej pory popełniono. Poza tym nie wiadomo, czy jak w piosence nie byłaby to Never Ending Lista. Ale ponieważ wiem, że szkoła jak dotąd uczy się uczyć, sądzę, że warto po drodze swojej ścieżki edukacji – bez znaczenia na jakim jej etapie się nie znajdujemy- znaleźć coś innego, coś tylko dla nas, w czym będziemy dobrzy i co będzie gwarantowało satysfakcję całkowitą. Parafrazując polską komedię ‘Szkoła szkołą, ale wiedza musi być po naszej stronie’. Jeśli szkoła tej wiedzy nam nie daje albo próbuje czynić to w sposób zniechęcający nie tylko do zaglądania do książki, ale nawet popatrzenia na nią bez większej odrazy, mając do dyspozycji wszystkie obecne dziś źródła, warto byłoby się z nimi porządnie zakolegować i udowodnić polskiej szkole, kto tu tak naprawdę rządzi. Nawet jeśli zawartość podręczników nie będzie nam perfekcyjnie znana, mamy mnóstwo sposobów na udowodnienie, w czym tkwi prawdziwa bystrość umysłu. I nie wiem jak Wy, ale ja- chociaż wciąż za bystrą powyżej średniej krajowej się nie uważam- mam wciąż ochotę ten choćby i niewielki potencjał wykorzystać. Jakie są skutki tej próby, oceniają to raczej inni, ale- dzięki ci, polska szkoło za naukę niepoddawania się- walczę nadal.

Starsza A.


                                               Źródło: http://data.whicdn.com/images/31229754/227422_150383751694131_7156831_n_large.jpg



Źródło: 






sobota, 21 lipca 2012

O czekaniu...


Kto na coś czeka? Przyznaję się pierwsza, choć do czekania mam w sobie fanaberyjną niechęć.
Obserwuję, że czekamy na wszystko – na autobus, na taksówkę, na piątek i na kolejny weekend też, na wakacje, aż będzie ciepło/ kiedy w końcu zrobi się chłodniej, aż on napisze, kiedy ona się odezwie, bo oboje naczytali się poradników o tym, jak powinien przebiegać proces zakochiwania się, abstrahując już od tego, że w jakikolwiek sposób można doń kontrolować, dalej – czekamy w kolejkach, korkach, chcemy, by coś się zaczęło/ skończyło, rzadko zaś, by trwało. Wiemy, że tylko TERAZ jest obiektywne, a na owo TERAZ nie zwracamy uwagi. Jostein Gaarder, którym zaczytywałam się w szkole średniej pisał, że na świecie jesteśmy tylko raz – aż prosi się dodać, by tego razu nie ‘przeczekać’.

Przepełniona goryczą, zaczęłam z procesem czekania walczyć (uwaga! to słowo pojawiać będzie się w tekście często, niczym w leczeniu stanów fobii, próbuję się z nim oswoić), wyśmiana przez otoczenie jako współczesny don Kichot, a przez tych mniej oczytanych oskarżona o szukanie dziury w całym. Pierwszym krokiem -i ostatnim jednocześnie - było zakupienie książki, by czas szybciej minął w ulicznych korkach, przychodniach i tym podobnych lubiących czekanie środowiskach. I tu się poddałam. Poza ćwiczeniem uważności i ‘byciu tu i teraz’, co wydaje mi się tylko sloganem, wykorzystywanym w agresywnym marketingu, nic nie przyszło mi do głowy. 
A że długo w stagnacji trwać nie umiem, zaczęłam się cieszyć czym innym – że są zmiany.
Wiele razy wydawało mi się, że już dotarłam do miejsca, w którym pozostanę na stałe. I o ile pojawiało się w takich chwilach poczucie bezpieczeństwa, o tyle stopniowo narastające przyzwyczajenie sprawiało, ze czegoś zaczynało mi brakować. Myślę jednak, że zmiany są dobre. Stymulują do innych niż dotychczas podejmowanych działań, umożliwiają zaczęcie czegoś od nowa, wyjście poza przyjęte czy to przez nas, czy przez nasze otoczenie, schematy, zbudowania z drugą osobą relacji takiej, jakiej na danym etapie życia potrzebujemy. A co najważniejsze – pozwalają uzyskać dystans do życia. I zmiany wcale nie muszą być spektakularne, stawać przede mną nagle, wręcz przeciwne – składają się w jeden proces. 
Rok temu myślałam inaczej, trochę inaczej czułam i inaczej też patrzyłam na ludzi. Z każdą chwilą dorośleję, myślę bardziej perspektywicznie, mimo że mentalność ośmiolatka niekiedy mi odpowiada i w momentach kryzysowych mam ochotę nakryć się kocem i spadający mi na głowę grad niezałatwionych spraw przeczekać.

Być może popadam w przesadny idealizm i czuć tu trochę psychologią, z którą niewiele mam wspólnego, ale dla czekania, nad którym się dzisiaj męczę, nie ma alternatyw. Dlatego się z nim godzę, trochę jak ze współlokatorem, który ubóstwia artystyczny nieład, kiedy ja lubię mieć wszystko poukładane. Musimy nauczyć się razem żyć. Wyciągam do niego rękę, równocześnie obiecując jakoś się ze świadomością czekania na coś mijać. Podczas czekania dzieje się wiele inspirujących rzeczy, hoduję więc oczy dookoła głowy, by to wszystko podziwiać i Wam relacjonować, uczynię jeszcze z tej wszędobylskiej poczekalni całkiem twórcze doświadczenie! 

Młodsza A.

Źródło: http://data.whicdn.com/images/32582900/tumblr_m74c4z9Kke1r48cejo1_500_large.jpg