Na wymienienie zad i walet miejskiego życia potrzeba więcej
czasu niż na pokonanie piechotą jednego z porannych korków. Oszczędzę sobie
trudu. Spojrzenie na miejskie życie tworzę nieprzerwanie odkąd jako kilkulatka
zaczęłam myśleć o czymś więcej niż dobranocka o 19.00 i losy niebieskiego
misia, którego, jako istota wybitnie jeszcze nie myśląca, utopiłam za karę, że
kilka dni wcześniej zgubił się w gąszczu zabawek, lalek, klocków i
samochodzików( kobieta też kierowca!!!) . Ot, brutalka. Przechodziłam zarówno
etap zafascynowania życiem w aglomeracji, jak i nienawiści do swojego miejsca
zameldowania. Dziś dochodzę do wniosku, że z tego, gdzie przyszło mi dorastać i
żyć, mogę wiele się nauczyć, jakkolwiek trudno się czasem z tym mi było
pogodzić.
Trudności w moim wypadku wynikały – tak myślę - z wrogości
wobec wszystkiego co głośne. Nadwrażliwość na nadmiar dźwięków sięga dalej niż
zakorkowane ulice. Złość wywołać mogą też muzyka dobiegająca z piętra niżej,
krzyk, podniesiony ton w niewymagającej tego sytuacji, kłótnia, w której
wszyscy w niej uczestniczący zdają się być wyposażeni w megafony, hałas
dworców, hipermarketów, podwórek. Dla wychowanej w mieście to niby standard,
ale okazuje się ,że nie zawsze.
Do miasta można się teoretycznie przyzwyczaić. Można wybierać
mniej zakorkowane szlaki komunikacyjne, jeżdżące inną – bardziej ,,sympatyczną”
- trasą autobusy, mniej zatłoczone linie, ulice rzadziej wybierane przez
pędzących przechodniów. Można nie rzucać się na głęboką miejską wodę i nie
próbować polubić miasta w okolicach godziny 16.00, kiedy naprawdę każdy musi
pierwszy wsiąść do pociągu, kiedy sekunda spóźnienia będzie stratą nie do
odrobienia i gdy zegarek jest największym wrogiem. Tego nauczyłam się nie
robić. Kiedy muszę przemieszczać się po mieście w godzinach szczytu, przyznaję-
jestem wściekła.
Przyzwyczaić się do miasta, ba- nawet je trochę polubić-
można lepiej je poznając. Znajdując miejsca- perełki, często schowane gdzieś
między hipermarketem a blokowiskiem. Jestem fanką tych zielonych zakątków,
małych skarbów ukrywających się w betonowej gęstwinie, resztek lasów, które
bezsilnie czekają aż zastąpią je kolejne blokowiska, małych parków, które
zaprzeczają toczącemu się nieopodal wielkomiejskiemu biegowi. Chowam się w tych
zakątkach jak najczęściej, latem idealnie nadaje się do tego rower, zimą
wyposażam się w wygodne buty, żeby do każdego tych miejsc móc zawędrować( tak,
oglądałam muminki i lubiłam Włóczykija).
Czas w mieście płynie bardzo szybko, więc niejako z
konieczności ja i ono szybko musieliśmy się równie szybko polubić. Zaakceptowałam
jego wady, szukając zalet. W każdym mieście, jakie poznałam- nie tylko moim- szukam
( i znajduję!) miejsc broniących honoru miejskiej dżungli. Takich, które
przywołują tylko dobre wspomnienia, takich, które w codziennym pędzie mogą być
chwilą schronienia dla pragnących ciszy. Co prawda nadal marzę o domu w pobliżu
lasu, z dala od miasta, gdzie hałasować będą konary drzew, czas popłynie
wolniej a budzić będzie mnie wszystko tylko nie tramwaj, ale zauważam, że opuszczając
miasto, od czasu do czasu nawet za nim zatęsknię. Marzenie o domu jest nie do
zastąpienia jak 21% tlenu w powietrzu. Ale tak naprawdę to chyba nawet trochę
Cię lubię, ty ,,moje miasto’’.
Niższa A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz