poniedziałek, 30 lipca 2012

Miasto moje, moje miasto

Jestem człowiekiem z miasta. Z tego powodu ani lepszym, ani gorszym. Po prostu z miasta. W czasach, gdy chyba każdy świadomy jest skutków ubocznych życia wśród spalin, ton betonu, szkła i cegieł, hałasu ulic i uliczek, ja urodziłam się i wychowałam w mieście. Moich rodziców za to jednak nie winię. Ja i miasto nauczyliśmy się całkiem sprawnie współpracować i chociaż zdarza mi się na nie złościć, krzyczeć i obrażać, ono zawsze przyjmuje mnie pod swoje skrzydła. Poczciwina.

Na wymienienie zad i walet miejskiego życia potrzeba więcej czasu niż na pokonanie piechotą jednego z porannych korków. Oszczędzę sobie trudu. Spojrzenie na miejskie życie tworzę nieprzerwanie odkąd jako kilkulatka zaczęłam myśleć o czymś więcej niż dobranocka o 19.00 i losy niebieskiego misia, którego, jako istota wybitnie jeszcze nie myśląca, utopiłam za karę, że kilka dni wcześniej zgubił się w gąszczu zabawek, lalek, klocków i samochodzików( kobieta też kierowca!!!) . Ot, brutalka. Przechodziłam zarówno etap zafascynowania życiem w aglomeracji, jak i nienawiści do swojego miejsca zameldowania. Dziś dochodzę do wniosku, że z tego, gdzie przyszło mi dorastać i żyć, mogę wiele się nauczyć, jakkolwiek trudno się czasem z tym mi było pogodzić.

Trudności w moim wypadku wynikały – tak myślę - z wrogości wobec wszystkiego co głośne. Nadwrażliwość na nadmiar dźwięków sięga dalej niż zakorkowane ulice. Złość wywołać mogą też muzyka dobiegająca z piętra niżej, krzyk, podniesiony ton w niewymagającej tego sytuacji, kłótnia, w której wszyscy w niej uczestniczący zdają się być wyposażeni w megafony, hałas dworców, hipermarketów, podwórek. Dla wychowanej w mieście to niby standard, ale okazuje się ,że nie zawsze.

Do miasta można się teoretycznie przyzwyczaić. Można wybierać mniej zakorkowane szlaki komunikacyjne, jeżdżące inną – bardziej ,,sympatyczną” - trasą autobusy, mniej zatłoczone linie, ulice rzadziej wybierane przez pędzących przechodniów. Można nie rzucać się na głęboką miejską wodę i nie próbować polubić miasta w okolicach godziny 16.00, kiedy naprawdę każdy musi pierwszy wsiąść do pociągu, kiedy sekunda spóźnienia będzie stratą nie do odrobienia i gdy zegarek jest największym wrogiem. Tego nauczyłam się nie robić. Kiedy muszę przemieszczać się po mieście w godzinach szczytu, przyznaję- jestem wściekła.
Przyzwyczaić się do miasta, ba- nawet je trochę polubić- można lepiej je poznając. Znajdując miejsca- perełki, często schowane gdzieś między hipermarketem a blokowiskiem. Jestem fanką tych zielonych zakątków, małych skarbów ukrywających się w betonowej gęstwinie, resztek lasów, które bezsilnie czekają aż zastąpią je kolejne blokowiska, małych parków, które zaprzeczają toczącemu się nieopodal wielkomiejskiemu biegowi. Chowam się w tych zakątkach jak najczęściej, latem idealnie nadaje się do tego rower, zimą wyposażam się w wygodne buty, żeby do każdego tych miejsc móc zawędrować( tak, oglądałam muminki i lubiłam Włóczykija).

Czas w mieście płynie bardzo szybko, więc niejako z konieczności ja i ono szybko musieliśmy się równie szybko polubić. Zaakceptowałam jego wady, szukając zalet. W każdym mieście, jakie poznałam- nie tylko moim- szukam ( i znajduję!) miejsc broniących honoru miejskiej dżungli. Takich, które przywołują tylko dobre wspomnienia, takich, które w codziennym pędzie mogą być chwilą schronienia dla pragnących ciszy. Co prawda nadal marzę o domu w pobliżu lasu, z dala od miasta, gdzie hałasować będą konary drzew, czas popłynie wolniej a budzić będzie mnie wszystko tylko nie tramwaj, ale zauważam, że opuszczając miasto, od czasu do czasu nawet za nim zatęsknię. Marzenie o domu jest nie do zastąpienia jak 21% tlenu w powietrzu. Ale tak naprawdę to chyba nawet trochę Cię lubię, ty ,,moje miasto’’. 

Niższa A.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz