niedziela, 19 sierpnia 2012

Tu cichosza, tam cicho...

Ludzie nie lubią ciszy. Cisza przeszkadza, jest obca, niezrozumiała, niepotrzebna i wroga. Hałas, gwar, szum, huk i harmider są za to w porządku. W centrum handlowym w każdym sklepie spośród setek tworzących handlową aglomerację usłyszymy inną piosenkę. Nie wiem tylko na ile ta muzyka ma coś wspólnego ze słuchaniem, a na ile z próbą pokonania szalejącej w głowie kakofonii. W domu- kiedy sprzątamy, gotujemy, uczymy się- czy nawet kiedy rozmawiamy(!)- w tle obowiązkowo musi działać radio, telewizja, opcja mute jest niedostępna. 

Proszę nie myśleć, że zachęcam do rezygnacji z normalnego życia wśród dźwięków na rzeczy wyrzucenia radia, telewizora i wszystkich dźwiękotwórczych czynników przez balkon, najlepiej z piętra dziesiątego lub wzwyż. Wcale nie! Bez muzyki mój dzień nie istnieje, jest mi potrzebna tak samo jak powietrze( no, może trochę mniej). Ale od czasu do czasu dźwięk- w każdej postaci- mi przeszkadza, drażni, irytuje, odczuwam jego zdecydowany nadmiar. Lubię wtedy las, łąkę, staw, jezioro, park- cokolwiek, co ma więcej wspólnego z ciszą. Z zatrzymaniem, chociaż na chwilę. Oddalam się wówczas od gwarnych ulic, szukając schronienia w koronach drzew będących ostatnią ostoją ciszy, naturalną twierdzą chroniącą przed inwazją dźwięków. 

Cisza wśród ludzi, nie tylko pośród ulic miast, też jest potrzebna. Oczywiście pod warunkiem, że nie trwa zbyt długo i nie jest rezultatem wąskich horyzontów milczącego. O jej istocie przekonuję się codziennie, zwłaszcza podróżując środkami transportu miejskiego. Przytoczę tu autentyczną sytuację, która spotkała mnie na przystanku nie dalej jak dwa tygodnie temu. Zaznaczam- autentyczną! Godzina 7:30, zatłoczony przystanek, wraz z co najmniej trzydziestoma innymi skazanymi na podróże tramwajem w upale, stoję spokojnie i czekam na nasz środek lokomocji. Kilka metrów obok mnie stoi pani, lat mniej więcej 30. Na pierwszy rzut oka obstawiam- zatrudniona w korporacji, pracuje od  8:00 do 18:00, na nic nie ma czasu, no, może poza pilatesem 2 razy w tygodniu. Obiad na mieście, wieczorem kolacja w eleganckiej restauracji, takiej to pozazdrościć! Przywołana pani, mimo upału już w tak porannych godzinach, ma na sobie idealnie skrojoną garsonkę, perfekcyjnie dobrane do torebki buty- obłędne szpilki. Rozumiem- dresscode zobowiązuje, ale takiego stroju już nie zazdroszczę, uwzględniając temperaturę. Byłby to koniec opowieści o napotkanej przypadkowo kobiecie, gdyby nie narzędzie zbrodni, jakie nieświadoma podejrzana trzyma w ręku. TELEFON! Dzięki niemu, a właściwie przez niego, w ciągu 5 minut oczekiwania na tramwaj, dowiaduje się, że pani wczoraj na obiad jadła lasagne( i miała potem niestrawność), jej pies nazywa się punio( i jest oczywiście yorkiem, jakżeby) oraz- tu najbardziej wstrząsający fakt- Andrzej nie odzywa się już tydzień( no i co on sobie wyobraża!). Wierzcie mi bądź nie – naprawdę wolałabym tego wszystkiego nie wiedzieć, ale pani mówiła tak głośno, ze nie dało się nie usłyszeć.

Zszokowana zasłyszanymi prosto z pierwszej ręki faktami, z radością wsiadam do tramwaju, który, ku mojej radości,  wreszcie nadjechał. Mało karku nie skręcam, próbując wśród tłumu wypatrzeć, który wagon wybierze moja oponentka. Oczywiście wybiera ten który ja. Co za pech! Szukam więc miejsca jak najdalej od pani, na którą moja złość w każdą minutą proporcjonalnie wzrasta- także bezskutecznie. Siada dwa miejsca za mną. I tak oto przez następne dwadzieścia dwa przystanki mam niebywałą szansę dowiedzieć się, że moja ulubiona towarzyszka podróży ma niestrawność nie tylko po lasagne ale właściwie po każdej potrawie, chyba, że jest to sałata- oczywiście eko, że jej mama w osiedlowym sklepie kupiła wazon( ale mamo, po co wazon, kup sobie ten najnowszy krem ujędrniający biust(?!)) i że chyba w końcu jednak rzuci tego Andrzeja( no co co on sobie wyobraża!). Ani bieg za tramwajem, ani obok niego, ani jazda na jego dachu nie wydała mi się atrakcyjną możliwością rozwiązania problemu  męczącej podróży. Dotarłam do końca, wysiadłam, odetchnęłam, złość minęła. 

O godzinie 16:30 standardowo pojawiłam się na przystanku, z którego zwykle wracam do domu. Było gorąco, ja głodna, tramwaj zatłoczony- ach, dlaczego nie mieszkam gdzieś na wsi? Nie lada sukces stanowiło znalezienie w tramwaju miejsca stojącego, wszyscy się przepychali, wzdychali, narzekali. Niepotrzebna irytacja udzieliła się i mnie. Możecie więc sobie tylko wyobrazić, co sobie pomyślałam, widząc naprzeciwko panią z porannej trasy. Oczywiście z telefonem w ręku. I tak oto towarzyszyła mi prawie cały dzień. Wieczorem zastanawiałam się, czy nie znajdę jej w lodówce albo za łóżkiem. W drodze powrotnej dowiedziałam się między innymi, że źle sypia, może nawiedzi mnie w nocy? 

Długa historia, która zalała tekst o ciszy nielubiącej zbyt wielu słów, ich potokiem. Jest ona jednak dla mnie kwintesencją tego, jak bardzo odrzuciliśmy szansę na spędzenie chociaż kilku minut sami ze sobą, w ciszy. Łapię takie szanse kilka razy w ciągu dnia. Są dla mnie jak chwila oddechu- niezbędne, dzięki nim łapię równowagę, na moment wyłączam się od hałasu dookoła, myślę tylko o tym, co ważne w tej chwili lub- czego wcale się nie wstydzę- nie myślę wcale. Po prostu patrzę i jestem, słowa są chwilowo nieistotne. 

Pobiłam chyba rekord jeśli chodzi o długość tekstu. Nie pokuszę się więc o rozbudowane podsumowanie. Wspomnę tylko na koniec, że mam telefon komórkowy i rozmawiam przez niego tak jak każdy z Was. Ale nie na przystanku albo w środkach lokomocji. No, chyba że naprawdę muszę, niektóre sprawy faktycznie nie powinny czekać. Przekaz ode mnie był chyba jasny- cisza jest od czasu do czasu potrzebna i nie powinniśmy jej zagłuszać pod żadnym pozorem. Mam więc nadzieję, że nie czytaliście tekstu na głos. 

Starsza A.









 http://www.youtube.com/watch?v=4yx9s31eoKQ

1 komentarz:

  1. Ostatnia linijka sprawila u mnie usmiech na twarzy, ale bez glosu :)

    OdpowiedzUsuń