Proszę nie myśleć, że zachęcam do rezygnacji z normalnego
życia wśród dźwięków na rzeczy wyrzucenia radia, telewizora i wszystkich
dźwiękotwórczych czynników przez balkon, najlepiej z piętra dziesiątego lub
wzwyż. Wcale nie! Bez muzyki mój dzień nie istnieje, jest mi potrzebna tak samo
jak powietrze( no, może trochę mniej). Ale od czasu do czasu dźwięk- w każdej
postaci- mi przeszkadza, drażni, irytuje, odczuwam jego zdecydowany nadmiar.
Lubię wtedy las, łąkę, staw, jezioro, park- cokolwiek, co ma więcej wspólnego z
ciszą. Z zatrzymaniem, chociaż na chwilę. Oddalam się wówczas od gwarnych ulic,
szukając schronienia w koronach drzew będących ostatnią ostoją ciszy, naturalną
twierdzą chroniącą przed inwazją dźwięków.
Cisza wśród ludzi, nie tylko pośród ulic miast, też jest
potrzebna. Oczywiście pod warunkiem, że nie trwa zbyt długo i nie jest
rezultatem wąskich horyzontów milczącego. O jej istocie przekonuję się
codziennie, zwłaszcza podróżując środkami transportu miejskiego. Przytoczę tu
autentyczną sytuację, która spotkała mnie na przystanku nie dalej jak dwa
tygodnie temu. Zaznaczam- autentyczną! Godzina 7:30, zatłoczony przystanek,
wraz z co najmniej trzydziestoma innymi skazanymi na podróże tramwajem w upale,
stoję spokojnie i czekam na nasz środek lokomocji. Kilka metrów obok mnie stoi
pani, lat mniej więcej 30. Na pierwszy rzut oka obstawiam- zatrudniona w
korporacji, pracuje od 8:00 do 18:00, na
nic nie ma czasu, no, może poza pilatesem 2 razy w tygodniu. Obiad na mieście,
wieczorem kolacja w eleganckiej restauracji, takiej to pozazdrościć! Przywołana
pani, mimo upału już w tak porannych godzinach, ma na sobie idealnie skrojoną
garsonkę, perfekcyjnie dobrane do torebki buty- obłędne szpilki. Rozumiem-
dresscode zobowiązuje, ale takiego stroju już nie zazdroszczę, uwzględniając temperaturę.
Byłby to koniec opowieści o napotkanej przypadkowo kobiecie, gdyby nie
narzędzie zbrodni, jakie nieświadoma podejrzana trzyma w ręku. TELEFON! Dzięki
niemu, a właściwie przez niego, w ciągu 5 minut oczekiwania na tramwaj,
dowiaduje się, że pani wczoraj na obiad jadła lasagne( i miała potem
niestrawność), jej pies nazywa się punio( i jest oczywiście yorkiem, jakżeby)
oraz- tu najbardziej wstrząsający fakt- Andrzej nie odzywa się już tydzień( no
i co on sobie wyobraża!). Wierzcie mi bądź nie – naprawdę wolałabym tego
wszystkiego nie wiedzieć, ale pani mówiła tak głośno, ze nie dało się nie
usłyszeć.
Zszokowana zasłyszanymi prosto z pierwszej ręki faktami, z
radością wsiadam do tramwaju, który, ku mojej radości, wreszcie nadjechał. Mało karku nie skręcam,
próbując wśród tłumu wypatrzeć, który wagon wybierze moja oponentka. Oczywiście
wybiera ten który ja. Co za pech! Szukam więc miejsca jak najdalej od pani, na
którą moja złość w każdą minutą proporcjonalnie wzrasta- także bezskutecznie. Siada
dwa miejsca za mną. I tak oto przez następne dwadzieścia dwa przystanki mam
niebywałą szansę dowiedzieć się, że moja ulubiona towarzyszka podróży ma
niestrawność nie tylko po lasagne ale właściwie po każdej potrawie, chyba, że
jest to sałata- oczywiście eko, że jej mama w osiedlowym sklepie kupiła wazon(
ale mamo, po co wazon, kup sobie ten najnowszy krem ujędrniający biust(?!)) i
że chyba w końcu jednak rzuci tego Andrzeja( no co co on sobie wyobraża!). Ani
bieg za tramwajem, ani obok niego, ani jazda na jego dachu nie wydała mi się
atrakcyjną możliwością rozwiązania problemu
męczącej podróży. Dotarłam do końca, wysiadłam, odetchnęłam, złość
minęła.
O godzinie 16:30 standardowo pojawiłam się na przystanku, z
którego zwykle wracam do domu. Było gorąco, ja głodna, tramwaj zatłoczony- ach,
dlaczego nie mieszkam gdzieś na wsi? Nie lada sukces stanowiło znalezienie w
tramwaju miejsca stojącego, wszyscy się przepychali, wzdychali, narzekali.
Niepotrzebna irytacja udzieliła się i mnie. Możecie więc sobie tylko wyobrazić,
co sobie pomyślałam, widząc naprzeciwko panią z porannej trasy. Oczywiście z telefonem
w ręku. I tak oto towarzyszyła mi prawie cały dzień. Wieczorem zastanawiałam
się, czy nie znajdę jej w lodówce albo za łóżkiem. W drodze powrotnej dowiedziałam
się między innymi, że źle sypia, może nawiedzi mnie w nocy?
Długa historia, która zalała tekst o ciszy nielubiącej zbyt
wielu słów, ich potokiem. Jest ona jednak dla mnie kwintesencją tego, jak
bardzo odrzuciliśmy szansę na spędzenie chociaż kilku minut sami ze sobą, w
ciszy. Łapię takie szanse kilka razy w ciągu dnia. Są dla mnie jak chwila
oddechu- niezbędne, dzięki nim łapię równowagę, na moment wyłączam się od
hałasu dookoła, myślę tylko o tym, co ważne w tej chwili lub- czego wcale się
nie wstydzę- nie myślę wcale. Po prostu patrzę i jestem, słowa są chwilowo
nieistotne.
Pobiłam chyba rekord jeśli chodzi o długość tekstu. Nie
pokuszę się więc o rozbudowane podsumowanie. Wspomnę tylko na koniec, że mam
telefon komórkowy i rozmawiam przez niego tak jak każdy z Was. Ale nie na
przystanku albo w środkach lokomocji. No, chyba że naprawdę muszę, niektóre
sprawy faktycznie nie powinny czekać. Przekaz ode mnie był chyba jasny- cisza
jest od czasu do czasu potrzebna i nie powinniśmy jej zagłuszać pod żadnym
pozorem. Mam więc nadzieję, że nie czytaliście tekstu na głos.
Starsza A.
http://www.youtube.com/watch?v=4yx9s31eoKQ
Ostatnia linijka sprawila u mnie usmiech na twarzy, ale bez glosu :)
OdpowiedzUsuń