Mam w pokoju 2 kalendarze i 3 zegarki. Nie licząc tego na ręku. Po co? Nie mam najmniejszego pojęcia. Nie doszłam jeszcze do tego poziomu szaleństwa, w którym ogarniająca mnie psychoza wymusza potrzebę każdorazowego sprawdzania godziny i daty dwukrotnie( lub trzykrotnie!). A jednak ci pojawiający się w moim pokoju po raz pierwszy nieraz pytają, czy aby na pewno z moim poczuciem czasu wszystko w porządku. Odpowiadam najczęściej milczeniem.
Na co dzień lubię mówić, że ,,dobrze stoję z czasem” albo
,,mam zły czas”. Na zegarek spoglądam bardzo często, bywa, że sama nie
kontroluję tego, jak często odruchowo kieruję wzrok w stronę krążącej wokół
tarczy zegara wskazówki. Z jednej strony to efekt nieodstępującego mnie
wrażenia czasu ,,przeciekającego przez palce’’, tego, jak szybko ten
nieszczęsny czas mija i jak często zmuszona jestem wykorzystać go nie po
swojemu, w sposób, który jest teoretycznie niezmienny i rozsądnie narzucony
przez na pewno równie rozsądnie nim gospodarujących, ale zupełnie niezgodny z
moim sposobem wykorzystywania upływających godzin, dni, miesięcy. Myśl, że mam
jeszcze tyyyyyyyle do zrobienia, gdzie to ,, tyyyyyyyle” to nie tylko
obowiązki, ale też i marzenia, pomysły i doświadczenia, jakie chcę zdobyć, to
coś, co mnie nie odstępuje. Nawet jeśli nie założę zegarka, bo- o zgrozo!-
śpieszę się i zapomnę, ona i tak będzie mi uparcie towarzyszyć przez cały
dzień. Z drugiej strony świadomość tego, czy zdążę, czy wygospodarowałam
wystarczająco dużo czasu, tego, jak długo muszę na coś czekać, jest dość zgodna
z moją pragnącą uporządkowania we wszystkim, co robię, naturą. I bądź tu mądra,
kobieto!
Plączę się i mieszam, pisząc, zbliżać się więc będę powoli ku
końcowi, który dopomina się sensownie brzmiącego wniosku. Jak dojść do
rozsądnych wniosków, pisząc o bynajmniej nie rozsądnie postępującej
osobie? Spojrzę na zegarek, sprawdzę,
czy starczy mi na te wnioski czasu. No, chyba powinnam dać radę, najwyżej się spóźnię.
Ale tylko kilka minut. Wniosek będzie –w związku z upływającymi minutami- ale i
klarownością sytuacji bardzo szybki. Stałam się zakładnikiem czasu. Nie
pamiętam dnia, który minął bez nerwowego spoglądania w kierunku zegarka.
Skreślanie dni w kalendarzu w oczekiwaniu na coś ważnego to bezpieczny dla mnie
wymiar czasu. Każdy inny działa mniej korzystnie, wywiera presję, naciska,
ogranicza.
W tajemnicze moce mnie niestety nie wyposażono, na wynalazek
wehikułu też lepiej nie czekać, a że, jeśli do pakietu mniejszych lub większych
zmartwień na co dzień, dorzuciłabym konsekwencje wiecznych spóźnień, które należą do moich najczęstszych powodów przeprosin, kupiłam ostatnio zegarek.
Ból związany z tym, że to kolejny element życia z założenia mnie
dyscyplinujący, zagłuszyłam sposobem dokonania wyboru zakupy. W ciągu zaledwie
10 minut wybrałam, przymierzyłam, zapłaciłam i wyszłam. Na nadgarstku noszę
eleganckie dwukolorowe cacko za całkiem rozsądną cenę, które przede wszystkim
zauroczyło mnie tym, jak wygląda. Tak- wiem, to próżne i dwustuprocentowo
kobiece. Czasu jednak i tak będzie mi brakować, nigdy nie doczekam się
nadmiarowych godzin wolnych, skoro więc go noszę, niech będzie przede wszystkim
ładny. I tak w biurku, na dolnej półce, między schowanym na czarną godzinę
pudełkiem czekoladek a szarym segregatorem leży mój najbardziej uniwersalny
przelicznik czasu, który zawsze odlicza nie do tego, co muszę, a do tego, czego
chcę. Kalendarz do skreślania dni.
Starsza A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz