Powtarzam
za Hamletem: słowa, słowa, słowa. Obracam
się między słowami - i pisząc, i mówiąc - za każdym razem próbując
przeprowadzić rozmówcę ze znanego mi w nieznane mu i z powrotem. Lubię
rozmawiać, chętnie pełnię rolę zarówno aktywnego gawędziarza jak i słuchacza,
chociaż ta druga opcja jest mi zdecydowanie bliższa. Tutaj jednak muszę
przyznać, że ciemno robi mi się przed oczami, kiedy pomyślę, ile razy zostałam
opatrznie zrozumiana. Dla kontrastu: sama niejednokrotnie niewłaściwie
odebrałam intencje rozmówcy, nie wspominając o ilości rzeczy, które chciałam
sobie wtedy dopowiedzieć. Abstrahując od sytuacji zdrowotnej moich uszu, mało
to ma wspólnego z rozmową. Niekiedy zdarzyło mi się powiedzieć coś, co w ogóle
nie powinno opuścić moich warg, chyba że w zdaniu, wypowiedzianym
psychoterapeucie, z definicji odpornemu na wszelakie komentarze. Jak na złość
ma to zawsze miejsce w chwilach, kiedy zebrane wokół mnie towarzystwo nagle
milknie, co pozwala mi na osiągnięcie oszałamiających efektów akustycznych, mimo
że nie mam w rękach megafonu.
Miałam kiedyś
znajomego, małomównego z natury, przekonanego, jak Roger Bacon, że ‘dyskrecja w
słowach jest więcej warta niż elokwencja’, choć niewiele ta dyskrecja miała w
sobie z subtelności. Konfrontacja z tkwiącym we mnie przekonaniem na jego temat
była trudna, bowiem poziom finezji wypowiedzi miał mniej więcej taki jak
kowadło. Nie lubił mówić celem uniknięcia ewentualnej porażki związanej z
niefortunnym użyciem niektórych słów, o związkach wyrazowych nie wspominając i
niezgodności podmiotu, co to która wywoływała u pani, uczącej nas języka
polskiego popłoch w oczach, także. Niepowodzenia w komunikacji rekompensował
sobie nabywaniem rozmaitych rzeczy, bardzo drogich, nadrabiając tym samym
kulturę osobistą tą konsumencką. Sprawiało mu to radość, być może dawało
również coś na kształt szczęścia, jakkolwiek trudno mi to zrozumieć – życzę mu
wszystkiego najlepszego.
Zastanawiacie
się pewnie, o czym jest ten tekst. Powiem otwarcie, na tym etapie jego pisania
ja również, więc może dla spójności wrócę do tematu słów. Nie mogę nie wspomnieć o tych, które nigdy nie
padły. Brzmi to skomplikowanie, dlatego pozwolę sobie rozwinąć myśl. Dla
przykładu: nigdy nie podziękowałam mojej Mamie za trud, który włożyła w
wychowanie mnie, kiedy ja jako mały berbeć miałam gdzieś, że mój płacz może
wywołać czyjś, może nie tyle głośny, co smutniejszy, bo z bezradności. O
wszystko dbała Mama, ja w beztroskim bycie nie musiałam się niczym martwić, a
nigdy nie wypowiedziałam jednego słowa ‘dziękuję’, ponieważ nie uznałam tego za
potrzebne. Myślę, że nie ja jedna. Nie będę stawać za złotą mównicą i
przemawiać tonem niemalże przedśmiertnym, trzymając w rękach dorobek życia i
dziękując wszystkim ważnym, jak leci. Zastanawia mnie po prostu, jak to się
dzieje, że wolimy milczeć, gdy słowa są jak najbardziej wskazane, natomiast
kiedy milczenie stanowi lepszą opcję, gadamy jak najęci, niekiedy za dużo, złośliwie
i zbyt głośno.
Miałam to
szczególne szczęście spotkać poliglotów z prawdziwego zdarzenia, umiejących
pięknie posługiwać się słowem w kilku językach. Ja, ucząca się języka
ojczystego od urodzenia i władająca nim w stopniu raczej przeciętnym, starałam
się nadrabiać braki w elokwencji uśmiechem i gestami. O ile uśmiech jest
całkiem niezły dzięki mojemu dentyście, o tyle nadmierna gestykulacja skutkuje
może nie znokautowaniem rozmówcy, ale niekiedy pobiciem kilku sztuk zastawy na
pewno. Chciałabym móc w jakiś sposób usprawiedliwić nieco uboższe słownictwo,
chociażby z racji na wiek, ale – wbrew pozorom – nie wszystkie wyżej wspomniane osoby mogą się podeprzeć,
mówiąc kolokwialnie, wiekiem i idącym za tym doświadczeniem jako autorytetem.
Są niewiele starsi ode mnie. Może zachęcę kogoś do sięgnięcia po słownik,
możliwe, że uda mi się wywołać u kogoś refleksję zanim rozpędzi się w kolejny
słowotok. Trzeba mówić, mówić, mówić. I dziękować tym, ‘którzy nie mając nic do
powiedzenia, nie oblekają tego słowa.’
To Tuwim. Kolejny poliglota.
Wyższa A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz