Chwytam jednak pióro. W normalnych warunkach byłby to
komputer i musiałabym użyć do tego pewnie obu rąk, ale będąc w środku polskich
Bieszczad aż tak angażować się nie muszę. Tutaj życie jest nieco bardziej
pierwotne, czyni cudną zwykłość – niezwykłą.
Współlokatorka biega po domu, osiągając efekty akustyczne
mniej więcej takie, jak stado zwierząt kopytnych. Tupie tak, nie bacząc na
naszych gospodarzy i prześwietlając każdy kąt w poszukiwaniu trekkingów. Za nią
goni kolega, dojadając w pośpiechu kanapkę i domagając się określenia
przedmiotu poszukiwań. Wspomniany kolega
mija się w biegu z koleżanką, urągającą wszystkim jak leci i mającą pretensje
do ogółu za zajęcie prysznica. Ja natomiast walczę z gonitwą myśli i gonitwą w
ogóle, by jakoś opanować zapętloną sytuację.
W jakiś tajemniczy sposób udaje nam się wyruszyć w końcu na
szlak. Wracając, odczuwamy już inny rodzaj emocji. Zmęczeni tym zmęczeniem
pozytywnym, które daje ogromny zastrzyk energii i ukojeni krajobrazem, którym
można cieszyć się tylko tutaj. Nie ma nigdzie indziej wrażenia tak bardzo
przytłaczającej przestrzeni, ciszy malowanej i burzą, i tęczą. Chciałabym
nasycić się tą chwilą, ale ucieka mi ona nim zdążę ją chwycić bądź wyciągnąć
chociażby lasso. Okazuje się, że kolega dorwał gdzieś Internet. I tak zostaje
już do końca. Spędzamy całą grupą urlop przykuci do skrzynki z mailami, nieustannie
ładując zdjęcia na facebooka, pisząc posty bądź relacje z podróży. I zamiast tu i teraz, jesteśmy jednocześnie i
na urlopie i w miejscu, od którego odpoczywamy.
Nie odpoczęłam. Mam nieodparte wrażenie, że straciliśmy wtedy coś ważnego, pięknego – coś, co jest
obecne jedynie w doświadczeniu podróży, bycia w nowej przestrzeni i wśród
nowych ludzi. Wakacje online jednoznacznie źle mi się kojarzą. Trudno mi pojąć,
że można realnie przeżyć coś ciekawego poprzez zdjęcia załadowane do sieci.
Moja dusza jest wtedy cała w pikselowych wykwitach i żadna maść tego
nie wyleczy!
Agresorem może stać się też aparat fotograficzny, jeśli nie
jest należycie użytkowany lub smartphone, dzwoniący i trzęsący się jak w
febrze. Naprawdę trzeba wielkiej empatii, by przebrnąć przez oglądanie miliona
zdjęć z wakacji i odrywać co chwilę palec od klawisza strzałki, choć tak bardzo
korci naciśnięcie tego czerwonego i ukrócenie wspominkowych katuszy. Kiwam
głową jak popularne pieski z tylnych szyb samochodów i oglądam kamieniczki,
uliczki, parasole, piasek, morze. Przy trzydziestej fotografii fal odpływam. I przekonuję
się, że powierzchownie można też odpoczywać, kiedy w imię źle rozumianej
zachłanności na życie biega się z aparatem w ręku, myśląc już o kolejnym
urlopie.
Bywa, że bronię się przed ciszą i spokojem, że kocham
harmider i chcę by działo się dużo, najlepiej jednocześnie i możliwie szybko.
Zwykle tydzień w rzeczywistości mniej miejskiej, a bardziej skojarzonej z
naturą stanowi dla mnie optimum. Perspektywa pozostania dłużej w miejscu
oddalonym od sklepu spożywczego o dziesięć kilometrów to ponadmaksiumum
mentalne i fizjologiczne. I choć bezruch i zastój są sprzeczne z moim
charakterem, zdarza mi się wyjechać na chwilę do głuszy, kiedy pragnę ciszy
absolutnej. W takim właśnie ukojeniu i ciemności czarnej, jakby nie było
świata, moje serce świeci jak neon. Dokonuję reanimacji, odzyskuję wtedy
świadomość. Lubię żyć świadomie. Idę, biegnę dalej, jest mi wesoło i smutno, na
zmianę albo i jednocześnie!
Młodsza A.
Źródło: http://data.whicdn.com/images/37599845/601381_283939665039837_58423814_n_large.jpg
Źródło: http://data.whicdn.com/images/36975491/tumblr_ma3fr65sP01rpemy8o1_500_large.jpg
Źródło: http://data.whicdn.com/images/37498578/9bfe3537fb1beb73e1c3ee0925adc1b4_large.jpg
Źródło: http://data.whicdn.com/images/37013869/tumblr_m9hepsRmMU1qe4vldo1_500_large.jpg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz